Blog

Czyli jak podchodzę do kredytu w portfelu inwestycyjnym
Zadłużenie w kontekście inwestowania to temat, który budzi emocje. Jedni traktują lewar jak świętego Graala, inni – jak źródło wszystkich katastrof. U mnie jest to narzędzie, którego używam bardzo ostrożnie i wyłącznie na poziomie całego portfela, nigdy w ramach pojedynczych instrumentów finansowych.
Aby zachować kontrolę nad ryzykiem, wprowadziłem dla siebie trzy twarde zasady:
- Po pierwsze: wielkość zadłużenia netto nie może przekroczyć 30% wartości portfela inwestycyjnego w momencie zaciągnięcia kredytu.
- Po drugie: wysokość miesięcznej raty nie może przekraczać 30% średniego miesięcznego dopływu nowych środków przeznaczonych na inwestycje (nie wliczam w to dywidend, odsetek ani innych pożytków z portfela).
- Po trzecie: zabezpieczeniem kredytu nie mogą być papiery wartościowe. Nie dopuszczam żadnego ryzyka margin call – obecnie zabezpieczeniem mojego kredytu jest po prostu moja praca na etacie.
Spełnienie tych trzech warunków daje duży margines bezpieczeństwa. Nie oznacza to jednak, że kredyt staje się pozbawiony ryzyka – wręcz przeciwnie. Każde zadłużenie zwiększa ryzyko inwestycyjne i trzeba mieć tego pełną świadomość. Mój portfel z kredytem jest bardziej ryzykowny niż bez niego, ale w granicach, które sam uważam za akceptowalne.
Zadłużenie ma oprocentowanie – a więc tworzy naturalną stopę dyskontową dla inwestycji. W moim przypadku to około 10%, bo doliczam jeszcze podatek. Jeśli nie znajduję inwestycji z oczekiwanym zwrotem powyżej tej wartości, nadpłacam kredyt zamiast inwestować dalej.
Dlaczego w ogóle się na to zdecydowałem? Z tego samego powodu, dla którego robią to przedsiębiorstwa – jeśli spodziewam się zysków z inwestycji przekraczających koszt kapitału, warto rozważyć jego wykorzystanie. Inwestuję na poważnie od ponad sześciu lat, a XIRR mojego portfela jest niemal dwukrotnie wyższy niż koszt kredytu. To nie gwarancja sukcesu, ale potwierdzenie, że przy odpowiednim podejściu lewar może być narzędziem, a nie pułapką.
